Emigranci ze Śląska, którzy w 1854 r. zeszli ze statku w teksańskim Galveston, założyli w okolicy San Antonio kilka osad, m.in. Pannę Marię, Cestohową czy Kosciusko. W pierwszych latach musieli radzić sobie z upałem, nieurodzajną ziemią i z innymi trudami życia na pograniczu amerykańsko-meksykańskim. Teraz mamy okazję szczegółowo poznać historię Polaków w Teksasie.
„Ta historia jest tak surrealistyczna, że jak tylko o niej przeczytałam, to stwierdziłam, że jest to coś warte opisania i że muszę tam jechać” – mówi Ewa Winnicka. „Rozmawiałam z kilkudziesięcioma starszymi, ponad 70-letnimi osobami, które mówią cudownym, śląskim językiem sprzed fali germanizacyjnej, śpiewają w kościele pieśni śląskie…” – opowiada autorka reportażu „Miasteczko Panna Maria. Polacy na Dzikim Zachodzie”. Więcej informacji znajdziesz na stronie głównej Onetu.
W poniedziałek 3 grudnia 1854 r. do portu w Galveston w Zatoce Meksykańskiej w stanie Teksas przypłynęły dwa statki pasażerskie. Wiozły czterystu osiemdziesięcioro dwoje pasażerów, w tym grupę chłopów ze wsi Płuznica Wielka na Śląsku. Przybyli na zaproszenie ks. Leopolda Moczygemby, który obiecał im, że znajdą tu raj na ziemi. Po zejściu z pokładu wyruszyli na podbój Dzikiego Zachodu, włączając się w tok amerykańskiej historii. Założyli osady Panna Maria, Cestohowa i Kosciusko, bywali kowbojami, bandytami, ranczerami, żołnierzami i milionerami. Powoli z Polaków w Teksasie zmienili się w Teksanówcy z Polski lub Teksanówcy ze Śląska, bo kwestia, co jest prawdziwą ojczyzną ich przodków, pozostaje dla wielu nierozstrzygnięta.
Weronika Waldon: Kiedy pierwsi Polacy ze Śląska dotarli do portu w Galveston, emigracja do USA z terenów dzisiejszej Polski nie była czymś popularnym, ale niezupełnie nowym, bo pojedyncze grupy przybywały już wtedy do Chicago czy Nowego Jorku. Ale dlaczego akurat Teksas?
Ewa Winnicka: Mieszkańcy Płuznicy Wielkiej i okolic wyjechali do Teksasu z inicjatywy franciszkanina, ks. Leopolda Moczygemby, który wyobrażał sobie, że zbuduje tam, dla tych Ślązaków, lepszą przyszłość. Widział jaki sukces kolonizacyjny odnieśli w Teksasie Niemcy. Pracował w niemieckich parafiach. Wzbudził w nich nadzieje, że gdzieś za oceanem jest lepszy świat. Ten mit amerykański był bardzo intensywny w Prusach, których częścią była wówczas Płuznica Wielka. Ślązacy słyszeli, może czytali w gazetach, że tam może być wspaniale. No i opowiadał im o Ameryce ksiądz, który urodził się w ich miejscowości. Dali się wyprowadzić, co było absolutnie szalonym pomysłem. Dlaczego chcieli wyjechać?
Płuznica Wielka była częścią Górnego Śląska, który był prowincją cesarstwa pruskiego. Dziennikarze zagraniczni pisali, że Górny Śląsk to taka Irlandia Wielkiej Brytanii. Był to rejon dosyć zaniedbany i ubogi. Już po uwłaszczeniu, gdy chłopi przestali należeć już do swoich właścicieli ziemskich, okazało się, że ich ziemia nie wystarcza na to, żeby wyżywić rodzinę. Niespecjalnie byli związani z Prusami, więc pobór do wojska niesamowicie ich irytował. Dodatkowo w tamtych czasach kilka lat z rzędu tamte okolice nawiedzały klęski nieurodzaju, więc tych ludzi dopadł potężny kryzys.
Co zastali, gdy wyszli na ląd w Teksasie?
Pługi i pierzyny, które wzięli ze sobą, niespecjalnie im się przydały. Okazało się, że ich ksiądz na nich nie czeka, a oni piechotą musieli ruszyć na północ, tam, gdzie spodziewali się mieć nowe siedlisko. Zastali pustynię. Panna Maria, którą założyli leży na południe od San Antonio, to kawał drogi od portu w Galveston. Tak, to dwa tygodnie pieszego marszu, co po siedmiu tygodniach rejsu statkiem musiało być upiornym przeżyciem. Rejsu, który nie wszyscy przeżyli. Tak, dodatkowo w porcie panowała żółta febra, która dziesiątkowała tych ludzi. „Ta kwestia jest teraz pod lupą”.
Polacy, którzy trafili do Teksasu, założyli osady Panna Maria, Cestohowa i Kosciusko, byli kowbojami, bandytami, ranczerami, później żołnierzami i milionerami. Cały przekrój barwnych bohaterów. Kto na początku wyroźniał się najbardziej?
Ksiądz Moczygemba, który był sprawcą tej migracji. On wymyślił dla nich tę ziemię obiecaną. Natomiast dwa lata później opuścił Pannę Marię i nigdy nie wrócił. „Później chcieli powiesić księdza Moczygembę, że ich na teksaskie stepy wywiozł”. Ci ludzie zostali sami, co było dosyć przykre, bo oni najbardziej na świecie potrzebowali proboszcza, księdza. Wszystkie osady rozwijały się wokół parafii. Te, które miały księży, utrzymywały jakąś swoją tożsamość etniczną, a te, które nie miały, znacznie szybciej się amerykanizowały. Po kilku latach do tej osady przyjechali księża zmartwychwstańcy z Królestwa Polskiego i oni zaczęli posługę duszpasterską wśród Ślązaków.
- Ślązaków czy Polaków?
Ta kwestia jest teraz pod lupą. Ta osada nazywana jest pierwszą polską osadą w Ameryce, czy też pierwszą polską kolonią, co jest pewnego rodzaju nadużyciem, bo ci ludzie wyjeżdżali z terenów, które nigdy nie należały do Polski. Ale z kolei nie mówili po niemiecku, tylko po śląsku, który był bliski polszczyźnie. Moim zdaniem oni wyjechali ze swojej małej ojczyzny i aż do przyjazdu zmartwychwstańców tak się właśnie czuli. Dopiero ci księża powiedzieli im, że są Polakami i są przedmurzem wielkiej Polski, która kiedyś się odrodzi. Ich wyjazd miał miejsce przed powstaniem koncepcji państw narodowych w drugiej połowie XIX w.
A czy potomkowie pierwszych osadników Panny Marii i innych miasteczek dbają o kontakty z ojczyzną przodków?
- Rozmawiałam z kilkudziesięcioma starszymi osobami, takimi ponad 70-letnimi, które mówią po śląsku, które śpiewają w kościele pieśni śląskie…
- Natomiast niewątpliwie są to Teksanówcy, to nie są Polacy. Oni identyfikują się ze swoim stanem, państwem, a później ze swoimi korzeniami, które niektórzy nazywają śląskimi, a inni polskimi.
- Byli w Polsce? Tak. Ksiądz Franciszek Kurzaj, proboszcz Panny Marii, a teraz Bandery, od 1987 r. organizuje wyjazdy i działa na rzecz podtrzymywania tożsamości śląskiej. Organizował wycieczki dla tych ludzi i do Płuznicy i do okolicznych miejscowości, by mogli zobaczyć, skąd wyjechali ich przodkowie. Mogli zobaczyć domy, w których mieszkali Dziukowie, Moczygembowie, Kielbassowie. Myslę, że przyjechało do Polski co najmniej tysiąc osób.
To wszystko brzmi nieprawdopodobnie.
Czy czytelnicy podzielają to zainteresowanie? Od kilku tygodni spotyka się pani z mieszkańcami różnych miast i rozmawia o książce. Książka, a właściwie potrzeba klasyfikacji narodowej tych migrantów, budzi emocje. Podczas spotkania w Opolu byli zwolennicy zdecydowanego nazwania migrantów Ślązakami i z drugiej strony byli ci, którzy uważali, że Moczygemba mówił literacką polszczyzną i dlaczego ma być uznany za Ślązaka.
Dodatkowym aspektem w tej historii jest fakt, że na terenach, na których leży Panna Maria, Kosciusko, St. Hedwig, odkryto w latach 30 XX w. gigantyczne pokłady ropy. A w 2012 r. wynaleziono sposób wydobycia, który uczynił z wielu tych osadników bardzo bogatymi ludźmi. Ale jest to dyskusja niewątpliwie zewnętrzna, bo oni czują się Teksanówcy. Z korzeniami śląskimi albo polskimi, do wyboru.
Losy Polaków w Teksasie miały zostać sfilmowane.
Gdyby pani zdaniem o jakiejś historii Polaków w Teksasie można było nakręcić film, to co to byłaby za historia? To Kazimierz Kutz w latach 70. chciał dokończyć swoją śląską trylogię filmem o Teksasie. Pracował nad filmem o ks. Moczygęmbie, który wyprowadza Polaków do Ameryki tak jak Mojżesz Izraelitów do Ziemi Obiecanej. Czekam na telefon od producentów i reżyserów. Co może być bardziej filmowe niż western z Polakami, czy też Ślązakami w roli głównej? Chłopi z Płuznicy na Dzikim Zachodzie. Fascynujące.
Ta fascynacja Teksasem zrodziła się pewnie przy pisaniu poprzedniej książki o Polonii w Nowym Jorku… Tak, kiedy zbierałam materiały o parafiach i pierwszych osadniczych ruchach ludzi identyfikujących się jako Polacy, trafiłam na cudowną książkę pt. „Historia polska w Ameryce”, napisaną przez ks. Wacława Kruszkę z Chicago na przełomie XIX i XX w. Kruszka jeździł po Stanach i opisywał wszystkie parafie. I tam właśnie jest rozdział poświęcony Teksasowi. Ksiądz Kruszka, który odwiedzał teksańskie osady, był niezwykłym gawędziarzem i plotkarzem. W jego książce przeczytałam po raz pierwszy historię Leopolda Moczygemby, który zabrał ludzi z Płuznicy Wielkiej i wyprowadził ich na pustynię. A oni tam wśród tych grzechotników, Komanczów, którzy ich nie znosili, i anglosaskich osadników, którzy nimi gardzili, musieli zbudować sobie nowa małą ojczyznę. Wtedy pomyślałam, że to jest cudowna historia, surrealistyczna i warta opisania. I że pojadę do Teksasu i sprawdzę.
Kto był pani przewodnikiem po tych teksańskich stepach?
Moim przewodnikiem był ksiądz z okładki, czyli ks. Franciszek Kurzaj (na okładce książki jest jego zdjęcie z końca lat 80.), który przyjechał ze Śląska i objął parafię w Pannie Marii. Teraz jest proboszczem w Banderze, czyli w drugiej osadzie, która jest bardziej zamerykanizowana i jest oficjalnie kowbojską stolicą wszechświata. Myslę, że w Pannie Marii byłoby mi bardzo trudno namówić ludzi na rozmowy, gdybym musiała chodzić od domu do domu. A ksiądz Kurzaj znał tam po prostu wszystkich.
A jak ocenia pani Teksas?
Nie oceniam. Poznaję i próbuję zrozumieć. Z jednej strony sympatia, którą okazuje się nowo przybyłym, jest gigantyczna. Poznałam osoby, które zapraszały mnie i całą moją rodzinę na wakacje do domu, wiedząc o tym, że pochodzę z innego świata: że mam liberalne poglądy, że mnie przeraża broń, że nie głosowałabym na Donalda Trumpa. Mogliśmy o tym rozmawiać, to nie powodowało napięcia i niechęci i to było dla mnie niesamowite. Opisuję w książce taką historię, że w Banderze, w której 98 proc. głosuje na Trumpa i to jest absolutnie czerwony stan, wychodzi co tydzień gazeta, w której jest kolumna republikańska i kolumna demokratyczna. Jest prowadzona debata, bez specjalnego obrazęnia się, wśród sąsiadów.
- Czy czuła się pani bezpiecznie?
Nie myślałam o tym. Nie wizualizowałam sobie, że np. każdy pickup, który mnie mija, jest napakowany bronią. Kiedyś zadałam jednemu rozmówcy pytanie, czy ma jedną strzelbę, a on mówi, że ma dwadzieścia i dodał, że „siedzę na pięciu”. Jechaliśmy wtedy samochodem i w kanapie tego pickupa było właśnie pięć strzelb. W