Śledztwo wykazało, że powodem zamachu była walka o wpływy na targowisku Wolumen. Celem był nieprzewidywalny Tomasz S. ps. „Komandos”, który po wyjściu z aresztu kontrolował część Żoliborza. Rzecznik policji stwierdził: „Nie boją się załatwiać swoich porachunków nawet w ruchliwym centrum w godzinach szczytu. Pękła kolejna granica, którą odważyli się przekroczyć polscy przestępcy”. „To był ostateczny koniec grupy żoliborskiej” — przyznał policjant Jan „Majami” Fabiańczyk.
W latach 90. Klif był najmodniejszą galerią w Warszawie. To tam swoje sklepy miały najbardziej ekskluzywne marki i to tam mnóstwo osób chodziło po prostu popatrzeć na dostępne towary, na które nie było ich stać. Chcieli zobaczyć nieco zachodniego świata. W majowe popołudnie nie spodziewali się jednak, że z Warszawy przeniosą się na ulice Neapolu, a dotychczasowe zwykłe gangsterskie porachunki wejdą na niespotykany dotąd w stolicy poziom. To właśnie w Klifie, w barze „Wiking”, 31 maja 2002 r. usiedli Artur N. ps. „Jogi”, Artur M. ps. „Budyń”, Krzysztof B. oraz Tomasz S. ps. „Komandos” — członkowie żoliborskiego gangu.
Po pewnym czasie do stolika podszedł mężczyzna z czapką na głowie. Z zielonej reklamówki wyciągnał pistolet z tłumikiem i zaczął strzelać. Krzysztof B. dostał dwa razy w głowę, a pozostali ruszyli do ucieczki. „Budyń” rzucił się w stronę schodów. Zginął tuż przed nimi. Kamery monitoringu uchwyciły udaną, desperacką ucieczkę „Komandosa”. Tyle szczęścia nie miał „Budyń”, którego zabójca trafił tuż przed ruchomymi schodami. „Jogi” z dwoma ranami w prawym barku przeżył strzelaninę, ale był w ciężkim stanie. „Komandos” uciekł na podziemny parking, gdzie ponownie spotkał sprawcę strzelaniny. Udało mu się wbiec po schodach na postój taksówek i odjechać spod Klifu.
Zaatakowani gangsterzy nie byli anonimowi w przestępczym świecie. Początkowo gang nazwany grupą żoliborską podlegał mafii pruszkowskiej, jednak po rozbiciu „Pruszkowa” w 2000 r. to właśnie ta podrzędna grupa włączyła się do wojny gangów. Grupą zarządzał Stefan K. ps. „Ksiądz”. Jego gangsterzy zarabiali przede wszystkim na wymuszaniu haraczy od agencji towarzyskich oraz lokalnych handlarzy. Kontrolowali też Wolumen, czyli targowisko z dzielnicy Bielany, na którym można było kupić elektronikę niedostępną w sklepach.
„Komandos” tworzył chaos. Miał autorski sposób pozbywania się zwłok. Jeszcze przed zawiązaniem się grupy pierwsze przestępstwa na koncie miał „Komandos”. Od małego wychowywał się w domu dziecka, a jego sposobem na zarobek był napad „na kontrolera biletów”, podczas którego używał fałszywej legitymacji kontrolera. Normalnie, gdy osoba nie ma biletu, musi wysiąść z pojazdu i otrzymuje mandat, ale „Komandos” zamiast kary „oferował” swoim ofiarom pobicie i kradzież wartościowych przedmiotów.
W wielu wypowiedziach byłych kryminalistów przewija się jedna opinia — „Komandos” uwielbiał siać terror. Gangsterzy wspominają, że porwał jednego z dilerów, ściskał mu głowę imadłem, po czym obciął mu obie ręce i poderżnął gardło. „Newsweek” opisywał jego „firmową” metodę pozbywania się zwłok — zawijał ofiary w siatkę ogrodzeniową, przytwierdzał do niej dwie płyty chodnikowe i topił w Wiśle.
Później pomagali mu Artur i Piotr M., znani jako „Budynie”. Razem napadali na listonoszy roznoszących emerytury. Mniej więcej w 1993 r. dołączyli do ekipy „Księdza”. Szybko zwiększali swoje wpływy, ale z czasem się przeliczyli. 22 października 1997 r. zamordowany został Wojciech B., którego zastrzelono, gdy wsiadał do auta.
Świadkowie zeznali, że widzieli mężczyzn ubranych w stroje służb komunalnych (co było podejrzane, bo zwykle robił to jeden dozorca), po czym odjechali seledynowym polonezem. Później policjanci odnaleźli auto, a w nim zabezpieczyli ślady „Komandosa”.
Tomasz S. trafił do więzienia, a gdy z niego wyszedł w marcu 2001 r., hierarchia w gangsterskim świecie wyglądała już zupełnie inaczej. Jego dotychczasowy szef, Stefan K., zaledwie dwa miesiące wcześniej został zamordowany. Inne gangi, w tym grupa Rafała S. ps. „Szkatuły”, miały coraz większe wpływy, na co „Komandos” nie chciał pozwolić.
Zyskał kontrolę nad częścią dzielnicy, ale pragnął też odzyskać główne źródło dochodów starej grupy — targowisko Wolumen. To właśnie miał być cel spotkania grupy 31 maja 2002 r. w Klifie. Chwilę przed atakiem podszedł do nich inny gangster — Szymon K. ps. „Szymon z Łomianek”, który szybko opuścił centrum handlowe.
W rozwikłaniu sprawy strzelaniny pomógł Piotr K. ps. „Kima”, który poszedł na współpracę z organami ścigania i jako tzw. mały świadek koronny opowiedział, że to on najpierw został wytypowany do pociągnięcia za spust i zabicia „Komandosa”. Jak wykazało późniejsze śledztwo, zabójstwo mieli zlecić Dariusz Sz. ps. „Darek Bródnowski”, „Szkatuła” i… będący przez chwilę w centrum „Szymon z Łomianek”.
Ostatecznie to nie „Kima” wykonał zadanie, a „Komandos” nie pożył zbyt długo — ponad dwa miesiące później, 13 sierpnia 2002 r., ktoś zastrzelił go na stacji benzynowej. Tym razem nie miał szans na ucieczkę, bo zabójca z niewielkiej odległości kilkukrotnie strzelił mu w plecy. Zdaniem policji sprawcą tego zabójstwa, jak i masakry w Klifie, była ta sama osoba, czyli Czeczen Szarani A. ps. „Szach”. Nigdy jednak nie udało się go zatrzymać.
Znany policjant Jan „Majami” Fabiańczyk przyznaje, że ta sprawa była ewenementem z kilku powodów. „Chyba pierwszy raz doszło pomiędzy kilkoma grupami przestępczymi do porozumienia w kwestii płatności i wspólnie wynajęły zabójcę zza wschodniej granicy. To nie było może pierwsze tego typu zdarzenie w Warszawie — wcześniej dochodziło już do egzekucji w miejscach publicznych, ale »rzeź« przy Okopowej miała wyjątkowo widowiskowy przebieg” — mówił portalowi pruszkownews.pl policjant Jan „Majami” Fabiańczyk.
Różne losy członków grupy żoliborskiej. Jeden rapuje z Malikiem Montaną. Artur N. „Jogi”, który był wtedy w Klifie, po odbyciu kilku wyroków przebywa na wolności i pojawia się gościnnie w klipach raperów. Wspomniany wcześniej „Szymon z Łomianek” został małym świadkiem koronnym i odsiedział swój wyrok. W 2019 r. popełnił samobójstwo — dwukrotnie strzelił sobie w brzuch z rewolweru czarnoprochowego. Piotr M., starszy z „Budyniów”, brat zmarłego w Klifie Artura M., do dziś żyje w stolicy.