W odstępie kilku dni w Teheranie i Bejrucie zabici zostali przywódca Hamasu i jeden z liderów Hezbollahu. Iran i jego sojusznicy organizacje nie mają wątpliwości, że stał za tym Izrael – i zapowiadają odwet.
O to, czego można się spodziewać, czy na Bliskim Wschodzie może dojść do regionalnej wojny i co oznacza to dla Strefy Gazy pytamy Michała Wojnarowicza, analityka Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
Stoi za tym logika „politycznej konieczności” tych dwóch, wrogo traktujących się krajów. Trzeba podkreślić, że Izrael oficjalnie nie przyznał się do ataku w Teheranie, ale takie jest oczywiste domniemanie. Hanijji nie był Irańczykiem, a więc sytuacja różni się od zbombardowania irańskiego kompleksu dyplomatycznego w Damaszku w kwietniu.
Ale do ataku doszło na terenie Iranu, Hanijja jako sojusznik był gościem na inauguracji nowego prezydenta. Zabicie go tam to klęska irańskich służb i porażka wizerunkowa. To nie pierwsze zabójstwo na terenie Iranu przypisywane Izraelowi – wcześniej ginęli ważni przedstawiciele tamtejszego programu nuklearnego.
Ale obecnie kryzys na Bliskim Wschodzie jest na najwyższym poziomie od 7 października ubiegłego roku. Odpowiedź Iranu będzie miała formę zbrojną, a pytania na dziś to jak i kiedy do niej dojdzie. To mogła być kwestia wykorzystania okazji.
Hanijja był jednym z liderów Hamasu, których Izrael chciał wyeliminować. Pojawił się we wrogim państwie, gdzie zabicie go jest „łatwiejsze” niż w Katarze czy Turcji, gdzie mieszkał lub bywał. Dokonanie takiej operacji zawsze jest ostrym naruszeniem suwerenności innego państwa. Zrobienie tego w krajach, z którymi Izrael ma jakieś relacje, które są sojusznikami Zachodu, byłoby politycznie bardzo kosztowne.
W przypadku Iranu kalkulacja jest inna. Podobnym „wykorzystaniem okazji” mógł być atak na konsulat w Damaszku. Zdobyto informacje o tym, że są tam wysocy rangą przedstawiciele Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej i dokonano ataku. Ten atak przesunął granice, właśnie przez to, że pierwszy raz Iran sam, ze swojego terytorium zaatakował Izrael.
Był zmasowany i „spektakularny”, a z drugiej strony przez same uwarunkowania geograficzne dawał Izraelowi i sojusznikom czas na zestrzelenie większości rakiet i dronów. Mimo skali ataku straty były niewielkie. Iranowi dało to pożądany efekt, ale nie doprowadziło do kolejnego kontrataku i spirali przemocy.
W regionie jest sieć licznych organizacji wspieranych i powiązanych z Iranem: w Libanie, także w Jemenie i Iraku. Ale to nie są tylko i wyłącznie irańskie „projekty”, ale organizacje mające swój lokalny kontekst i uwarunkowania. Bez wątpienia współpracują przeciwko Izraelowi, ale nie jest tak, że to Teheran podejmuje wszystkie decyzje.
Hezbollah czy Huti w Jemenie mają swoje kalkulacje możliwości i konsekwencji działań militarnych; kosztów, jakie poniosą oni sami i społeczeństwa w ich krajach.
Wojna między Hezbollahem a Izraelem coraz bardziej zaostrza się wraz z toczącym się konfliktem w Strefie Gazy. Tu też działa logika wymiany ciosów.
Było oczywiste, że Izrael odpowie na atak i śmierć mieszkańców druzyjskiej osady na Wzgórzach Golan. I tą reakcją było zabicie Fuada Shukra, jednego z głównych dowódców Hezbollahu.
Być może na tym ta „runda” mogłaby się skończyć, ale teraz wpisuje się to w atak w Teheranie. I można spodziewać się współpracy Hezbollahu i Iranu przy kolejnym ruchu oraz że ta odpowiedź będzie w jakiś sposób koordynowana. To może jednocześnie pokazać siłę tej osi sojuszniczej i być bardziej groźne dla Izraela.
Jak na razie obie strony mogą widzieć, że w jakiś sposób korzystają na sytuacji. Izraelowi udało się wyeliminować przywódcę Hamasu, chociaż oczywiście zaraz zostanie zastąpiony. Iran zaś wymusza na Izraelu obawy i bycie w najwyższej gotowości w związku z atakiem, który nie wiadomo, kiedy nastąpi.
Ale pełnoskalowy konflikt, który nie będzie kalkulowaną wymianą ciosów, mimo wszystko jest mało prawdopodobny. Koszty dla obu stron byłyby znaczne, cele takiej wojny – trudne do zdefiniowania.
Sam Hezbollah ma potężny arsenał i może zadać bardzo duże straty, ale zupełnie nieprawdopodobny jest scenariusz, że wspólnie z Iranem podbiłby Izrael. Ale też patrząc na drugą stronę, nawet Izrael nie byłby w stanie w nieskończoność atakować Iranu i jego sojuszników i trudno byłoby osiągnąć mu jakiś jasny cel.
Obie strony są tego świadome. Te jednostki są w stanie podwyższonej gotowości, bo priorytetem jest bezpieczeństwo żołnierzy. Cała misja bywała krytykowana, ale trzeba przyznać, że kiedy chodziło o drobniejsze incydenty, to ona dawała bardzo często możliwość, żeby przedstawiciele Libanu i Izraela mogli rozmawiać i deeskalować sytuację.
Jednak siłą, która walczy z Izraelem, nie jest libańska armia, tylko Hezbollah. Przykładem takiej nieintencjonalnej eskalacji jest nawet uderzenie rakiety w Madżal Szams na Wzgórzch Golan. Celem Hezbollahu nie było zabicie druzyjskich dzieci, choć oczywiście prowadząc atak zdają sobie sprawę, że mogło do tego dojść.
A konsekwencja była już wykalkulowana – nalot Izraela w Bejrucie i zabicie ważnego dowódcy Hezbollahu.
Te państwa, a nawet inne, które nie są stronami konfliktu, tracą na tej eskalacji. Na przykład Egipt, który traci na turystyce, traci na atakach Huti, przez które statki omijają Kanał Sueski.
Ta eskalacja raczej odsuwa perspektywę wynegocjowania jakiegoś porozumienia między Izraelem a Hamasem. W tej chwili wojsko izraelskie wciąż prowadzi kolejne operacje, a także Hamas pokazuje, że mimo strat jest w stanie walczyć.
Ale Izraelowi trudno jest osiągnăć zadeklarowane cele, jak całkowite zniszczenie Hamasu. A także dla palestyńskiej organizacji najbardziej prawdopodobnym scenariuszem do zakończenia działań wojennych i jakiegoś powrotu do administrowania Strefą w warunkach pokojowych jest wynegocjowane porozumienie.
Dwie inne ścieżki – albo wycofanie się Izraela pod presją międzynarodową, albo kapitulacja – są bardzo mało prawdopodobne. Do tego po obu stronach sceny politycznej w Stanach Zjednoczonych – choć z różnych motywacji – rośnie presja na Izrael, by zatrzymać ten konflikt.