Wieczór w Cardiff jest wyjątkowo parny. Mimo że niedługo dobije północ, panuje wilgoć, a koszulka sama klei się do pleców. Może to specyfika walijskiego klimatu, a może emocje – na miejskim stadionie, na oczach ponad 20 tysięcy fanów, ważą się losy awansu na czerwcowe Euro.
Czujniki dymu a sprawa polska 120 minut przy takiej pogodzie kosztowało obie drużyny mnóstwo energii, dlatego tuż po dogrywce sztaby uwijają się, by postawić piłkarzy na nogi. Ekipa Michała Probierza rozkłada maty do rozciągania, masażyści rozmasowują obolałe ciała piłkarzy, a trenerzy spisują kolejność, w jakiej będziemy strzelać rzuty karne. Gdy po stadionie niesie się przyśpiewka na cześć Danny’ego Warda, czyli bramkarza Walijczyków, Wojciech Szczęsny zbiega z murawy i znika gdzieś w tunelu.
– Wojtek poszedł analizować rzuty karne… z fajeczką w buzi – przyznał potem Szczęsny. – To nie było tak, że poszedłem na fajkę. Poszedłem w spokoju „z dymkiem” pooglądać rzuty karne – dodał po chwili. – Ja też w trakcie kariery paliłem, ale nikt nie miał z tym kłopotu, bo w drużynie palił niemal cały skład. Takie były czasy – mówi Sport.pl Adam Matysek, były bramkarz kadry.
– Najwidoczniej tak Wojtkowi lepiej zbiera się myśli. Dziwię się tylko, że nie włączyły się czujniki dymu. Ktoś musiał wyłączyć… – śmieje się. Szczęsnemu w szatni na Cardiff City Stadium towarzyszy trener bramkarzy Andrzej Dawidziuk. Po chwili obaj wracają na murawę, a Szczęsny wchodzi między słupki.
I znów zachwyca w decydującym momencie – przy piątej próbie, jakby cierpliwie czekał na kulminacyjny moment, wyczuwa intencje Daniela Jamesa. Rzuca się w prawy róg bramki i odbija strzał rywala. Walijskie trybuny toną we łzach, a Szczęsny – w objęciach upojonych szczęściem kolegów. Ale on sam zachowuje spokój; po tym, jak odbił strzał, nie drgnęła mu nawet powieka. Dopiero po chwili rozłożył ręce w mesjanistycznym geście.
Wojtek przy ostatniej próbie udowodnił, że jest wielką postacią reprezentacji
– ekscytował się komentujący to spotkanie z Dariuszem Szpakowskim Marcin Żewłakow. Ale Szczęsny udowadniać nic nie musiał. Piłkarz, który zadebiutował w kadrze w 2009 roku w meczu z Kanadą, zapisał opasły tom spektakularnych występów z godłem na piersi – mecz z Walią, wybroniony rzut karny Leo Messiego na mundialu w Katarze, powstrzymana kanonada Niemiec w wygranym na Stadionie Narodowym meczu w 2014 roku… „Szczęsny dzień” – pisała dzień później „Gazeta Wyborcza”.
– Odpowiedź jest prosta: Szczęsny to wychowanek „polskiej szkoły bramkarzy” – tłumaczy Matysek. – Jesteśmy nacją, która chowa znakomitych golkiperów. Skąd się to bierze? Ze wzorców. Mali chłopcy, którzy zaczynali interesować się piłką, chcieli być na podwórku jak Józek Młynarczyk, potem Artur Boruc. A kolejni będą chcieli być Wojtkiem Szczęsnym – zauważa.
I dodaje: – Jeśli dzięki temu zabiegowi z papierosem w szatni Wojtek miałby dać nam kolejny sukces na Euro, to niech palenia nie rzuca. Matyskowi – byłemu bramkarzowi, który w kadrze zagrał 34 razy ( ) – także zawdzięczamy wiele. Nie tylko fakt, iż w latach 90., czyli czasie gigantycznej posuchy w polskim futbolu, on był reprezentantem lepszego futbolowego świata, w barwach Bayeru Leverkusen bijąc się o mistrzostwo Niemiec.
To on przyczynił się do wielkiego sukcesu, dając nam awans na mistrzostwa świata w Korei i Japonii – pierwsze dla Polaków od 16 lat. Jego heroiczne interwencje w meczu z Norwegią w 2001 roku (3:2) do dziś robią gigantyczne wrażenie. Swoją drogą – po kontuzji barku, której Matysek doznał w tym meczu, zmienił go Jerzy Dudek – bramkarz Feyenoordu Rotterdam czekający na transfer do Liverpoolu. W kadrze – jedynie rezerwowy. Ale lista nazwisk znakomitych polskich bramkarzy jest zdecydowanie dłuższa.
- Jan Tomaszewski,
- Józef Młynarczyk,
- Andrzej Woźniak,
- Jerzy Dudek,
- Tomasz Kuszczak,
- Artur Boruc,
- Łukasz Fabiański,
- Szczęsny,
- Marcin Bułka,
- Kamil Grabara.
Po drodze brakowało nam napastników, pomocników, obrońców, w ostatnich 20 latach – poza Robertem Lewandowskim czy Piotrem Zielińskim – byliśmy przeciętni w każdym miejscu na murawie. Ale nigdy w świetle bramki. Co sprawia, że zawsze mamy w kadrze dobrych bramkarzy? Czy „polska szkoła bramkarzy” w ogóle istnieje?
– Kazimierz Górski mówił, że jeśli coś się powtarza, nieważne czy negatywnego lub pozytywnego, to nie jest to już przypadek. Jeśli więc polscy bramkarze od 50 lat są widoczni i odgrywają ważne, albo nawet bardzo ważne role w europejskim futbolu, to o przypadku nie ma mowy – mówi Sport.pl Andrzej Dawidziuk.
Polska fabryka bramkarzy To właśnie trener Dawidziuk podczas parnego marcowego wieczoru w Cardiff zbiegł ze Szczęsnym do szatni. I to z nim analizował, jak karne strzelają Walijczycy.
Teraz – niemal w przededniu Euro – zaprosił nas do siedziby PZPN przy ul. Bitwy Warszawskiej na wykład o „polskiej szkole bramkarzy”. A konkretnie o projekcie „Polski Bramkarz”. Dawidziuk – obok Krzysztofa Dowhania, trenera bramkarzy Legii – to największy w Polsce autorytet w dziedzinie szkolenia bramkarzy.
Przez 15 lat pracował w stworzonej przez siebie akademii w Szamotułach, a od 2000 roku trenował na każdym szczeblu reprezentacji młodzieżowych – od U-15 do U-21. Spędził też 10 lat w roli trenera bramkarzy Lecha Poznań. A od 2006 roku – z krótkimi przerwami – pracuje w reprezentacji Polski. W tej roli na ławce trenerskiej ma na koncie już niemal sto meczów.
– Mam satysfakcję, bo dziś to do nas przyjeżdzają największe akademie, by podglądać, jak szkoli się bramkarzy. Niedawno gościliśmy pracowników akademii Southampton, która wykształciła setki piłkarzy na poziomie Premier League. Ale nigdy wybitnego bramkarza – podkreśla Dawidziuk.
Wspólnie zastanawiamy się, kto będzie następcą Szczęsnego w bramce reprezentacji. – Zapewne o bluzę z „jedynką” powalczy ktoś, kto już w kadrze był na dłużej, czyli Łukasz Skorupski czy Bartłomiej Drągowski, ale w dalszej perspektywie kadrę zdominuje pokolenie z rocznika 1999, czyli Kamil Grabara, Marcin Bułka czy Radosław Majecki. Ten ostatni jest zresztą znakomitym przykładem, jak specyficzną pozycją jest bramkarz.
Przez lata nie podnosił się z ławki, wiele osób już go skreśliło. Ale Radek cierpliwie pracował i dziś jest pierwszym bramkarzem Monaco i jednym z najlepszych golkiperów w lidze francuskiej – tłumaczy Dawidziuk. Ale w kolejce są już następni. Bartek Mrozek i Mateusz Kochalski z rocznika 2000, Kacper Tobiasz czy Kacper Bieszczad z 2002. W roczniku 2003 są Krzysztof Bąkowski, Fabian Mrozek, czy Kuba Ojrzyński.
- Z 2004 roku jest Oliwier Zych,
- z 2006 mamy kapitalną grupę bramkarzy, z Miłoszem Piekutowskim na czele. 2007 to Mateusz Jeleń, Bruno Klimek.
Słowem: W każdym roczniku mamy po kilkunastu bramkarzy, których nazwiska albo już coś znaczą w piłce, albo warto je zapamiętać.
Dawidziuk wskazuje konkretny moment, w którym fabryka polskich bramkarzy ruszyła pełną parą. – Jeszcze w latach 50. bywało, że trening bramkarski prowadził pierwszy trener zespołu. W latach 80. to było w kompetencjach asystenta trenera. Dopiero w latach 90. zaczęli pojawiać się pierwsi trenerzy bramkarzy – tłumaczy Dawidziuk.
Skąd więc fenomen dawnych bramkarzy
: Józefa Młynarczyka, czyli m.in. zdobywcy Pucharu Europy z FC Porto, czy Jana Tomaszewskiego, „człowieka, który zatrzymał Anglię”, i srebrnego medalisty z igrzysk w 1976 roku? – Zgadza się, nie było trenerów, a mieliśmy kapitalnych bramkarzy.
Zresztą sam Jan Tomaszewski powiedział mi, że miał mocną konkurencję; równie dobrze „zatrzymać Anglię” mógł Zygmunt Kalinowski, Piotr Czaja czy Piotr Mowlik, a nie „Tomek” – opowiada Dawidziuk. I tłumaczy:– W latach 70. i 80. większość treningów wyglądała tak, że po rozgrzewce indywidualnej bramkarze wchodzili do bramki i do końca zajęć bronili strzały kolegów. Zawodnicy non stop strzelali, ale golkiperzy odbijali ich piłki, ćwicząc gibkość, akrobatykę, zarządzanie własnym ciałem. Tego wówczas wymagał mecz.
Polacy osiągnęli szczyt możliwości, jeśli chodzi o obronę strzałów, byliśmy wyróżniającą się nacją wśród bramkarzy. Ale w latach 90. doszło do rewolucji, która w naszym fachu okazała się przewrotem kopernikańskim – kontynuuje trener kadry.
Wówczas, w 1992 roku, pojawiła się wielka i kluczowa zmiana. Władze futbolu zdecydowały – po to, aby przyspieszyć i uatrakcyjnić grę – że bramkarze nie mają prawa łapać piłki pochodzącej z podań swoich drużynowych kolegów. Rewolucja zaczęła się od Beenhakkera – Faza bronienia się nie zmieniła. Dalej priorytetem bramkarza jest zatrzymywanie strzałów. Ale zmiana przepisów, taktyki i technologii sprawiła, że dziś wymagamy wielkiego od niego udziału w fazie atakowania – zauważa Dawidziuk.
Wspólnie oglądamy urywki dawnych interwencji Młynarczyka i Tomaszewskiego. Ich robinsonady robią wrażenie do dziś, ale już gra z piłką przy nodze wygla